Już jestem blisko pracy. Cztery skrzyżowania i dotrę do biura. Standardowo ten skręt w lewo zajmuje co najmniej dwie zmiany świateł. Spoglądam we wsteczne lusterko. Lubię to robić, lubię patrzeć na innych kierowców, gdy wydaje im się, że nikt się im nie przygląda. Patrzę na twarz mężczyzny z kolejnego samochodu i na chwilę zapominam, jak się oddycha. „Jeśli ty widzisz bombę, bomba widzi ciebie” przemyka mi przez głowę. Ale nie, tutaj to nie działa, on na pewno mnie nie widzi. Ja jestem tylko kawałkiem ciemnych okularów w aucie z przodu, na który nawet nie zwróci uwagi, zajęty rozmową ze współpasażerem.
Czuję na raz strach, tęsknotę, złość, euforię. „Zapisz numery”, myślę sobie i faktycznie to robię, gdy ja ruszam tym małym złomkowym automatem, a on wrzuca jedynkę i odległość jest wystarczająca. Po co mi one, co chciałabym sprawdzić? Nie wiem. Gdzieś na obrzeżach świadomości zakwita pomysł, żeby przyhamować gwałtownie, doprowadzić do kolizji, żeby nastąpił kontakt. Ale odrzucam ten pomysł. To przecież może wcale nie być on, a nawet jeśli to on, to szkoda złomka i szkoda jego auta, no i na pewno to nie będzie początek pięknej przyjaźni. Skręcamy. Przestaję widzieć ten samochód już na kolejnym skrzyżowaniu.
Skupiam się na drodze, na tym, żeby zmienić pas na prawy, bo nauczona doświadczeniem nieprzejezdności wjechałam na lewy. Automatyczny szlaban na pracowym parkingu się nie podnosi, wydzwaniam więc ochronę i już w ogóle nie pamiętam, że 10 minut temu byłam (być może) tak blisko tego człowieka, jak nie byłam przez ostatnie niemal 8 lat.
<Notatka z numerem rejestracyjnym nie została zapisana>
5 lat, 8 miesięcy i 2 dni, tak to chyba szło.
A potem 7 lat meandrującej znajomości. Kilka lat milczenia. Niepotrzebny mejl.
You have no power over me.
A jednak. Spędzam już trzeci wieczór na wspomnieniach. I po co. Ta historia już nie jest o mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz